poniedziałek, 5 grudnia 2011

WKURW #9: Nowa Republika Vichy


Niebawem nasz ulubiony europejski duet polityczny w odwiecznym składzie Merklel-Sarkozy, ogłosi strategię kierunku w jakim będzie podążać Unia Europejska. Osobiście nie mam wątpliwości, że idziemy w stronę paneuropejskich rządów autorytarnych.
Jeśli kto ma dziś jeszcze złudzenia, że George Orwell fantazjował, to w najbliższym może przejrzy na oczy, ale większość i tak jest tępa i niczym bydło prowadzone na rzeź, zgodzi się na każde świństwo, łącznie z państwem totalitarnym i całkowitym zniewoleniem.
Byle tylko napchać żołądki i zasnąć w cieple.

sobota, 3 grudnia 2011

WKURW #8: Wskakiwanie na Titanica



Nie tak dawno usłyszałem opinię pewnego ekonomisty. W odpowiedzi na pytanie czy warto wchodzić do strefy euro, odpowiedział, iż uważa, że w trakcie sztormu lepiej płynąć wielkim liniowcem niż małą łódką. Bardzo obrazowe wyjaśnienie sprawy. Co jednak jeśli tym wielkim liniowcem jest Titanic a małą łódeczką – szalupa ratunkowa.

Będąc dzieckiem, żyjącym w szarej rzeczywistości PRL, marzyłem o tym, by móc kiedyś wyjechać za granicę, zobaczyć kolorowy świat Zachodu. Szczytem fantazji było wówczas rozmyślanie o Europie bez granic, bez paszportów i z jedną wspólną walutą, aby wszystko było prostsze. Nie byłem w tych marzeniach osamotniony, jak sięgam pamięcią, chyba każdy kolega z podwórka życzył sobie doczekać takiej chwili w tak urządzonym świecie.
Minęły lata i marzenia stały się faktem. Mamy wspólną Europę, bez wartowników z karabinami, bez zasieków i drutów kolczastych, jest swoboda przemieszczania się i podjęcia pracy za granicami ojczyzny.
Niestety, spełnione marzenia stają się czasem przekleństwem.

Żyjemy w czasach pieniądza fiducjarnego, czyli takiego, którego wartość opiera się na powszechnym zaufaniu, że może służyć jako pełnowartościowy środek płatniczy. Odkąd odeszliśmy od standardu kruszcu, cały system gospodarczy stał się jedną wielką bańką spekulacyjną. Jest to świat polegający na zaufaniu. Zaufaniu, które już dawno się wyczerpało.

Naturalną koleją rzeczy jest to, że strefa euro musi się rozpaść. Nie znaczy to, że waluta euro całkiem zniknie, rozpadnie się zwyczajnie bezpośrednia sieć powiązań waluty z chorymi gospodarkami. Nie znaczy to też, że chore gospodarki i cały świat zewnętrzny nie będzie miał wpływu na to co pozostanie wśród gruzów obecnego systemu, ale jednak będą to już nieco inne zależności.
Najzabawniejsze w całej tej sytuacji jest przyglądanie się jak bardzo niektórzy ekonomiści i niemal wszyscy politycy głównego nurtu od bez mała dwóch lat zapewniają, że nic złego się nie wydarzy.
Jednakże od kilku tygodni ich ton jest już nieco inny. Następuje zmiękczanie opinii publicznej informacjami o mogącym nadejść kryzysie, o możliwościach podziału strefy euro, o możliwych wykluczeniach niektórych państw z UE, czy wreszcie sugerowanie o możliwości postkryzysowej wojny.
Oczywiście pod tymi łagodnie brzmiącymi perswazjami kryje się cały szereg różnych, ale ważnych faktów. Przede wszystkim podstawowy fakt jest taki, że najważniejsi politycy głównego nurtu doskonale zdają sobie sprawę z katastrofalnego stanu finansów i niektórych gospodarek UE, które toczy rdza socjalizmu. Ukrywa się także fakt rzeczywistego bankructwa Stanów Zjednoczonych, które nie mają szans wyjść ze swojego zadłużenia bez zaistnienia nadzwyczajnych okoliczności. Oczywistością jest też kwestia bliskiego podziału Unii Europejskiej na mniejsze części i różne strefy wpływów.
No i nie mówi się o najważniejszym - o tym, że wojna będzie rozwiązaniem. Niestety.

Czeka nas konflikt. Czeka nas poważny, globalny konflikt zbrojny. W moim przekonaniu, w ruch pójdą nawet atomówki.
Przyczyny kryzysu są proste. Chciwość, nieodpowiedzialność, głupota – jednym słowem – socjalizm.
Opowieści o tym, że koncepcje neoliberalne mają jakiś większy z wiązek z tym co się dzieje w Grecji, Hiszpanii, Italii czy reszcie europejskich bankrutów, to rzecz jasna bajdurzenie dla naiwnych i wierzą w to chyba już tylko najgłupsi.
Wszędzie tam gdzie idee socjalistyczne wdrażane są w życie pojawia się dług, bieda, wykluczenie ludzi, zamęt, korupcja, rozbicie systemu państwa, a w efekcie bankructwo, bieda i zawieruchy społeczne. Tak działa socjalizm w praktyce. Problem polega na tym, że nie ma wtedy winnych. Nie ma w znaczeniu ogólnym, bo za każdą decyzją o dotacjach, zasiłkach, refundacjach, czyli za redystrybucją pieniądza, stoją konkretni ludzie. Co więcej, w systemach demokratycznych, ludzie wybrani w wyborach.
Przychodzi kryzys – nie ma winnych. Znajduje się więc tych, którzy ostrzegali przed rozrzutnością, rozdawnictwem, niegospodarnością, bo zwykle są w mniejszości. Wyszukuje się tych, którzy przycinali wydatki i wmawia się ludowi: „Patrzcie, to oni nie chcieli wam dać więcej, to ich wina! Jedynym sposobem jest teraz niedopuszczenie ich do władzy i dalsze konieczne zadłużanie, żeby ratować padający system. Dlatego musimy się jeszcze bardziej zintegrować!!!”
Tak podstępem socjalizm dochodzi do władzy totalnej, tak rodzą się dyktatury. Tak właśnie działa teraz ten mechanizm. Mechanizm na końcu którego będzie Krach Ostateczny. Globalna wojna.

Jak będzie wyglądała ta gigantyczna wojna. Teraz mogę pospekulować, pofantazjować i przedstawić kilka mniej lub bardziej prawdopodobnych koncepcji. Wyjdźmy od dzisiejszego dnia. Wyobraźmy sobie różne możliwe konsekwencje dzisiejszych problemów.
Osobiście uważam, że prawdziwy problem nie będzie polegał na konflikcie wywodzącym się z samego kryzysu, tzn. takiego po którym ludzie oszukani przez rządy, banki i system, wyjdą w gniewie na ulicę. Takie konflikty sprawna władza rozwiązuje za pomocą strzelającej ostrą amunicją policji lub wprowadzeniem stanu wyjątkowego i wyprowadzeniem wojsk na ulicę. Zamieszki trwają chwilę i wygasają.
Prawdziwy konflikt zacznie się jeżeli kilka czynników zaistnieje równolegle. Jeśli w konsekwencji aktualnej polityki rozsypie się struktura dzisiejszej Europy, jeśli widmo bankructwa USA stanie się namacalne, jeśli zaiskrzy konflikt na Bliskim Wchodzie i jeśli Chiny i Rosja będą chciały, a w tej sytuacji zapewne będą, aktywnie włączyć się w zaistniałą sytuację i ugrać maksymalnie wiele dla siebie – wówczas będzie to sytuacja opisana w biblijnej Apokalipsie.

Europa nie ma szans utrzymać się w formie w jakiej jest obecnie, to raczej przesądzone. Ze strefą euro pożegna się kilka państw lub ostatecznie nastąpi kres tej waluty. Samo w sobie to jeszcze nic nie oznacza. Ot, zamęt w pierwszych miesiącach, wzrost bezrobocia, inflacja, dewaluacja, następnie drastyczne reformy i potem szybki wzrost gospodarczy – dokładnie jak za czasów reformy Wilczka i przemian ustrojowych w Polsce z lat przełomu. Tak wygląda wychodzenie z socjalistycznych, zbankrutowanych gospodarek centralnie planowanych. Ale... Na tym niestety się nie skończy – rozpad strefy euro to de facto rozpad UE w takiej wersji jaką znamy. Nastąpi zatem powrót do państw narodowych. W krajach wielokulturowych oznaczać to będzie napięcia na tle etnicznym, a więc konflikty rodem z przedmieść Paryża, acz kierowane w drugą stronę jako pogromy rasowe, o zwielokrotnionej mocy i w skali całych krajów. Tu również wprowadzenie stanu wyjątkowego plus użycie broni przez odpowiednie służby rozstrzygnie doraźnie sprawę.
Skończą się pieniądze na zasiłki, na dotacje i marnotrawienie pieniędzy ludzi na absurdalne programy na czele z przekrętem, za jaki uważam walkę z mitycznym problemem emisji tzw. gazów cieplarnianych.
Rozpocznie się ruch w biznesie. Wzrośnie ilość ludzi uzależnionych, wpadających w depresję, lekomanów, samobójców. Emigranci przyjeżdżający do EU po socjal wrócą skąd przybyli, bądź wezmą się do pracy, bądź też wpośród rosnącej fali oburzenia niestety zostaną przepędzeni. Jednocześnie wzrośnie zaradność i przedsiębiorczość, inicjatywa obywatelska i powszechna aktywność ludzi pracy. I to ostatecznie nie byłoby najgorszym efektem dzisiejszego kryzysu.

Za tym wszystkim idzie też problem przywództwa w postkryzysowej Europie, tu możemy oczywiście coś ugrać, bo walka stoczy się pomiędzy największymi i pomiędzy tymi, którzy potrafią zawierać dobre sojusze. Myślę, że w takiej hipotetycznej sytuacji UK całkiem wycofa się z problemów kontynentalnych, na rzecz trzymania spokoju, stabilności i jedności całego wyspiarskiego królestwa. Zaś Kontynent będzie miał do wyboru – hegemonię niemiecką, bądź jednego większego hegemona w postaci Republiki Vichy XXI wieku, czyli połączonych sił Niemiec i Francji przy ewentualnym wsparciu północnej części Włoch, Austrii i państw Beneluksu.
Kraje Południa kompletnie się rozłożą na dłuższy okres, zaś Skandynawia zachowa neutralność i podda się biernie rozwojowi sytuacji, zachowując spokój i stabilną sytuację na półwyspie.
Jeśli Polska ugada się z regionalnymi państwami, w tym też z byłymi państwami Bloku Wschodniego, a więc też jeszcze z Ukrainą przy nawet biernym wsparciu Turcji a od północy Finlandii temperujących zapędy Rosji w nadmiernej ekspansji, to rządzimy. Jako lider Centro-Wschodu, liderujemy przynajmniej połowie Europy. Tak więc taka opcja w ostatecznym rozrachunku, też wcale taką złą się nie wydaje.

Gdzie czai się problem. Problem to oczywiście te nieprzewidziane sytuacje jak nieuchronna totalna niewypłacalność USA wywołana jakimś nieprzewidzianym wydarzeniem. Niewypłacalność USA to też problem Chin i Japonii lokujących gigantyczne kwoty w amerykańskich obligacjach.
Jeśli dołączymy do tego atak państwa Izraela na Iran, będzie to całkowita rzeźnia pod każdym względem. Na pewno wówczas sytuacja wymknie się wszystkim spod kontroli. Tu właśnie podejrzewam, że użyte zostaną bomby atomowe i to niekoniecznie przy bezpośrednim ostrzale. Pamiętajmy o „brudnych bombach” i o tym, iż swego czasu ujawniono, że lata temu w czasach rozpadu ZSRR zaginęło kilka walizek z przenośną bronią atomową, jeśli są one w posiadaniu ludzi chcących wywołać globalny wstrząs, to jak przypuszczam, zostaną uaktywnione właśnie wtedy i to niekoniecznie na Bliskim Wschodzie, a być może gdzieś na kontynencie europejskim: w Niemczech, Hiszpanii, we Włoszech. Zwiększy to jeszcze bardziej zamęt. Unieruchomi to kraje Europy przed wsparciem Izraela, dając pole manewru skonfliktowanym z Izraelem państwom arabskim i samym Persom. I nie będzie już odwrotu przed totalną wojną.

Co dalej w tej hipotetycznej sytuacji? Turcja ruszy na Irak i Grecję, szykując się jednocześnie na starcie z Rosją, które samo w sobie może rozegrać się na terenie Azerbejdżanu i północnego Iranu. Na Bałkanach obudzą się dawne demony. Południe Europy zostanie zaatakowane przez falę uchodźców, a na pewno w tym także terrorystów z Afryki i krajów arabskich. Białoruś pogrążona w gospodarczym kryzysie nie ucieknie od rewolucji, ale wtedy w dobie chwilowego rozkładu państwowości, sytuację wyjaśni „przyjazna” interwencja wielkiego wschodniego brata scalając formalnie i terytorialnie ZBiR unią personalną. W Indiach przypomną sobie o nierozliczonych kwestiach z Pakistanem, zachowując jednak wstrzemięźliwość i budując sojusze taktyczne z różnymi stronami konfliktu oraz prewencyjnie z azjatyckimi państwami niezaangażowanymi.

Najważniejsze jednak co zrobią Rosja i Chiny.
Rosja korzystając z okazji, strategicznie zaatakuje Gruzję i spróbuje podejść Azerbejdżan uprzedzając Turcję lub spróbuje okrążyć Morze Kaspijskie. I nikt jej przed tym nie powstrzyma w całym zamęcie. I to najbardziej optymistyczny scenariusz z możliwych, przy założeniu, że w samej Rosji nie będzie zamachu stanu i jakiegoś, dajmy na to, wojskowego puczu.
Kto wie czy Japończycy przy cichym wsparciu Amerykanów nie otworzą w tym czasie drugiego fontu na wschodzie organizując walki zaczepne by zmusić Rosję do zachowania znacznych sił na wschodzie, osłabiając tym samym możliwości ataku na Turcję.
A Chiny, o ile nie położy ich globalny kryzys, to przeczekają pierwszą falę wojen. Uaktywnią się dopiero w momencie kiedy strony konfliktu wyniszczą się z zasobów ludzkich i materialnych. Po negocjacjach i za pomocą łapówek, inwestycji, wykupu gruntów i zwyczajnej sugestii możliwej perswazji militarnej zajmą środkową część Afryki i południe Azji Mniejszej wchodząc w sojusz z Arabią lub Jemenem. Przerzucając niewielką ilość dobrze wyszkolonych żołnierzy, rozmieszczą wzdłuż kontynentu trochę konkretnej broni. Okrążą tym samym od południa cały świat arabsko-islamski, odcinając wszystkich od zasobów i elementów niezbędnych do prowadzenia skutecznej wojny. Zostaną w ten sposób bez żadnych strat światowym hegemonem, staną się gigapaństwem z rozległymi koloniami afrykańskimi; o szerokich wpływach gospodarczych w zbankrutowanych USA, które będą uzależnione od chińskiej produkcji, dostaw surowców i realnych pieniędzy; zwasalizują też zrujnowaną gospodarczo Europę. Nikt im już nie podskoczy. Na tym ich aktywność w tej hipotetycznej wojnie się zakończy.
Rosja pozostanie na tym co zajęła, będąc ograniczona z jednej strony Mongolią i Chinami oraz na południu Turcją oraz wspomaganym przez Indie Kazachstanem. Syberia o ile być może zostanie w ramach państwa rosyjskiego, to ilość napływających niezbędnych pracowników chińskich sprawi, że stanie się to obszar w znacznej części autonomiczny i nieustannie nadgryzany. Chiny zajmując i wykupując znaczne obszary Afryki mogą sobie strategicznie odpuścić Syberię, przy jednoczesnej kontroli obszaru w postaci chińskiej „piątej kolumny”. Od strony Europy Rosję odgraniczy ściana sojuszu Bloku Wschodniego i Turcji. Zachód Europy to, jak opisałem wyżej – VichyXXI. Południe będzie w ruinie i takie pozostanie jako strefa buforowa ze światem Bliskiego Wschodu i północnej części Afryki. Także żegnaj serze feta, żegnajcie, wakacje na Krecie. Teksas wykorzysta moment i dokona secesji. Tymczasem Brazylia zagra z Argentyną w finale Mundialu. I w taki oto właśnie symboliczny sposób hipotetyczni potomkowie dawnych niewolników z hipotetycznymi potomkami zbiegłych nazistów zakończą symbolicznie tę hipotetyczną III Wojnę Światową.

Taki widzę uproszczony scenariusz konfliktu, jeden z możliwych. Widzicie więc, jak niekorzystnie może się skończyć cały ten niewinny dyskurs odnośnie strefy euro, nieustannych bailoutów, dopłat, roszczeń całych grup społecznych i szalejącego socjalizmu. W końcu zawsze następuje przesilenie. Ale to tylko hipotezy i fantazje, bo dopóki Europą rządzi maoista na spółę z czerwoną masonerią, to każdy prawdziwy Europejczyk może spać spokojnie pod gwieździstym błękitnym sztandarem. A Wy, czujecie się pod ich rządami bezpieczni?
Hej, a czy wspominałem o niespodziewanym wybuchu wulkanu we Włoszech w trakcie szczytowego momentu kryzysu? Ale to, to już zupełnie inna opowieść...

piątek, 18 listopada 2011

WKURW #7: Mit dobrego socjalisty, rzetelnego dziennikarza i złego patrioty


Nie pisałem nic przed Marszem, nie pisałem nic w trakcie. Teraz mamy już epokę post-pomarszową, więc można pokusić się o jakieś wnioski w tej sytuacji, z perspektywy kilku minionych dni.
Przez media przelała się lawina komentarzy, oskarżeń o odpowiedzialność za przemoc, propozycji zmiany prawa lub walki o możliwość pozostawienia prawa bez zmian. Pojawiły się sprostowania, ataki, a także uniki i wypieranie się znajomości z ekstremistami.
Nikt nie wie skąd w pewnej kawiarni pojawiły się kastet, kije, tarcze, gaz oraz grupa zamaskowanych agresywnych debili. Ot przechodzili, ot podrzucili.

Piękne jest to, że zamiast oczekiwanych 11 tysięcy, według różnych obliczeń, świętując odzyskanie niepodległości, przez stolicę przemaszerowało około 30 tysięcy osób! Taka widać w Narodzie potrzeba manifestacji.
Nie wnikając w szczegóły, dla mnie jasnych jest kilka rzeczy. Przede wszystkim to, że święto odzyskało mocną pozycję w kalendarzu. To ważne, bo w obliczu tego, że rozpamiętujemy się w klęskach, mamy oto moment, który przypomina nam o zwycięstwach. A było ich przecież wiele.
Przekonaliśmy się także, że publiczne manifestowanie postaw patriotycznych i symboli narodowych dla wielu ludzi jest sprawą istotną.

Okazało się również, iż wielu ludzi zorientowało się, że telewizyjna i ogólnie - medialna kreacja faktów mija się jednak z rzeczywistością i prawdą.
Jest kilku redaktorów, którzy już od kilku tygodni przed marszem nakręcali spiralę nienawiści wobec koncepcji Marszu Niepodległości. Padały insynuacje o jakieś faszystowskie inspiracje i nawiązania do minionych przedwojennych totalitaryzmów. Oczywiście ci redaktorzy sprytnie manipulując czytelnikami, nie wspominają o oczywistych faktach – Mussolini i Hitler byli socjalistami. I to skrajnymi. I to trzeba powtarzać do znudzenia. Nie ma innej metody.
Czasem, od wielu lat, niczym bumerang, powraca pewna fotografia, mająca dowodzić o faszystowskich konotacjach środowisk nacjonalistycznych. Nie chcę jej przytaczać, bo nie ma to większego sensu. Może rzeczywiście ktoś z przedstawionych tam ludzi utożsamia się z faszyzmem lub narodowym socjalizmem. Na pewno jednak nie można takich ludzi wiązać z jakąkolwiek prawicą, nawet jeśli sami chcieliby za takich uchodzić. Socjalizm to socjalizm. W każdej formie, czy to faszyzm Mussoliniego, czy nazizm Hitlera, czy stalinizm, czy maoizm czy inne plugastwo – to wciąż socjalizm, a moim zdaniem, z socjalizmem każdy normalny człowiek walczy. Tak czy inaczej, nikogo kto odwołuje się do ruchów socjalistycznych nie można nazywać prawicą. Na szczęście większość narodowców rozumie ten prosty podział i gardzi socjalizmem w każdej formie.

Powiedzmy zatem wprost - prawica, a zwłaszcza liberałowie z założenia są w opozycji do wszelkich postaw i ruchów socjalistycznych i tak to wygląda.

A jak według mnie wygląda sprawa niechcianych niemieckich gości?
Odniosłem wrażenie, że ktoś chciał z całego marszu uczynić sprawę międzynarodową. Chciano chyba by doszło do walki „polskich narodowych faszystów” z „dobrymi Niemcami” i by huczały o tym zagraniczne media. Plan się jednak nie powiódł. Wojska polskie, w postaci grupy rekonstrukcyjnej dały radę, a chwilę później policja zgasiła zapędy marksistowskich bojówek i misternie uknuta intryga legła w gruzach. Bandyci uciekli do nory. Nory sponsorowanej, przypomnę, z pieniędzy podatników. Tymczasem zagadka groźnej broni znalezionej tamże pozostaje nierozwiązana, ale sprawa odbija się już czkawką na dysponentach lokalu. Redaktorzy pewnych gazet się skompromitowali. Ich gazecie nie przeszkodziło to zresztą, w emisji całej serii artykułów, tuż po marszu, o odradzających się nacjonalizmach w różnych częściach UE. Czy artykuły powstały ot tak, czy jednak w ramach szerszego, przygotowanego wcześniej przedsięwzięcia, mającego na celu powiązanie tego z wydarzeniami, których na szczęście nie było, ale które, zapraszając niemieckich bojówkarzy, jak mniemam - planowano – wie to tylko ten kto je zlecił. Ale niesmak pozostał.

Wiemy więc, że ten kto sieje deszcz, ten zbiera burzę. Lewackie bojówki marksistowskie w naszym kraju nie przejdą. Nie przejdą faszyzujący socjaliści ukrywający się w kominiarkach pod czerwonym sztandarem. Nie przejdzie tania propaganda obrażająca, w stalinowskim stylu, wszystkich uczestników marszu. Kłamstwo nie przejdzie i po prostu:

sobota, 5 listopada 2011

WKURW #6: Zbigniew kto?


Kiedy media obiegła informacja, że kolejny samolot zmierza ku nieuchronnej katastrofie, czas jak gdyby zatrzymał się na chwilę. Świat wstrzymał oddech czekając na spektakularną kraksę zakończoną efektownym wybuchem. Tymczasem opanowanie, doświadczenie i niezwykłe umiejętności kapitana, pozwoliły na wyjście cało z opresji.
Eksplozji nie było, wszyscy wyszli cało, maszyna i pasażerowie zostali cało sprowadzeni na ziemię, dzień został uratowany.
Tak wiele zależy od pilota, od właściwego człowieka na odpowiednim stanowisku.

Jakiś czas później nieźle wciąż działający mechanizm zaczyna rzęzić, piach sypie się w tryby a statek dowodzony dotąd przez zaradnego kapitana zaczyna dryf w nieznanym kierunku, wreszcie opada. Jedynym ratunkiem okazuje się wyrzucenie z samolotu kilku pasażerów – zadymiarzy. Co dalej?
To zależy czy pasażerowie mają spadochrony. To zależy czy kapitan ma wciąż dawną sprawność oraz poparcie załogi i pozostałych pasażerów. A czy ma?
Wywalenie z hangaru, bo już na pewno nie ewakuacja - panów Ziobry, Cymańskiego i Kurskiego to sensowne zagranie taktyczne, jeśli patrzeć na sprawę z punktu widzenia stabilności dalszego lotu. Pozbycie się coraz bardziej ciążącego i wywracającego się balastu. Nie był to jednak tak do końca bezwartościowy balast. To raczej typ obciążenia, który mógłby się przydać do równomiernego rozłożenia ciężaru całej maszyny, no i mógłby zostać jeszcze nie raz wykorzystany. Tymczasem za późno na ckliwe przemyślenia. W chwilach niepewności potrzeba odważnych decyzji. Decyzje zapadły. Teraz już można spodziewać się tylko efektu domina. Za Zbigniewem Ziobrą pójdzie szereg szeregowców z drugiego szeregu. Zbigniew Ziobro zmontuje swoją ekipę secesjonistów. Od taktyki i sprawności retorycznej prezesa Kaczyńskiego zależy czy ekipa ta przejdzie do historii jako reformatorzy czy po prostu jako zdrajcy.
Co na to patron PiS – Tadeusz Rydzyk? No właśnie. Ojciec Rydzyk będzie miał decydujący wpływ na dalsze losy podzielonego już chyba do granic możliwości PiS. Jego problem polega jednak na tym, że jeśli swój medialny kapitał zainwestuje w upadający polityczny bank, tym razem może stracić nawet cały depozyt. Jest w stanie zyskać za to sporo wrogów, którzy jeszcze niedawno jawili się jako sojusznicy i czapkujący wyznawcy. Mamy zatem taki delikatny meksykański klincz.
Nadchodzące dni rozwiążą nam problem tego, co stanie się z wyrzuconymi pasażerami. Nie sądzę jednak aby ojciec Rydzyk tak szybko zakasał rękawy swojej sutanny, by od jutra promować jedną wybraną opcję.
Wcześniej czy później któryś z dwóch – prezes lub niedoszły prezes odejdą w zapomnienie. Mam nawet podejrzenie, który z nich przepadnie wcześniej i chyba mimo wszystko wygra tym razem z młodzieńczym wigorem zwyczajnie doświadczenie i dyscyplina. Ten kto spada, to spada, a póki co maszyna jednak wciąż leci, a nawet nieco się przewietrzyła i wygodniej jakby i więcej miejsca.

Tu też jawi się światłem odbitym prawdziwy geniusz taktycznej zagrywki premiera Tuska, który wyczuł moment i nie spieszył się z przebudową rządu, z deklaracjami, ani nie zagalopował się też w konflikcie z Grzegorzem Schetyną. Można co prawda przyznać z uznaniem, że nauczony doświadczeniem, zastosował stary patent obecnych koalicjantów na przeczekanie. W PSL mają bowiem taką właśnie odwieczną metodę na nicnierobienie z problemem, do czasu, aż sam się ów nie raczy rozwiązać. Ten problem z punktu widzenia Donalda Tuska rozwiązuje się nadzwyczaj pomyślnie.
Jeśli spojrzymy na sytuację obiektywnie, to pozycja Donalda Tuska na krajowej arenie jako premiera jest przemocarna. Jest on obecnie absolutnym dominatorem całej sceny. Przede wszystkim wygrał wybory i to wygrał znacznym i znaczącym wynikiem. Powyborcza dychotomia i rozdział mandatów, umniejszył znaczenie głównej siły politycznej – PiS, wytrącił tym samym broń czającemu się trochę niczym Brutus za rogiem Grzegorzowi Schetynie, acz nie poniewierając nim nadmiernie. Chłop się jeszcze przyda, a trochę w myśl zasady by wrogów trzymać bliżej niż przyjaciół warto mieć spacyfikowanego przeciwnika pod kontrolą.
Wyniki wyborów dookreślają moc reszty. Nastąpiła całkowita dewaluacja Grzegorza Napieralskiego i wewnętrzne rozbicie SLD, co więcej podgryzanego przez nową lewicową konkurencję w postaci Ruchu Palikota. PSL stracił swój wyjątkowy charakter języczka u wagi. A prezydent jest po stronie rządu i przyjaźni się z premierem bez niepotrzebnej szorstkości. Czegoś trzeba więcej? W zasadzie niczego, jednak w prezencie premier dostaje rozłam w jedynej liczącej się opozycji. Co więcej jest to rozłam raczej bez możliwości scalenia, bez możliwości powrotu, bez przebaczenia.
Premier Tusk rządzi. Dosłownie.
Teraz miejmy już tylko nadzieję, że nie będą to rządy spartaczone. Nikt dotąd nie miał w Polsce tak gigantycznej władzy, takiego kredytu zaufania publicznego udzielonego wszak po raz kolejny, po wielu dziejowych zawieruchach. Nie było takiej chęci szybkich reform i zrozumienia, w dobie nadchodzącego kryzysu dla koniecznych, muszących nastąpić cięć. Nie było tak dobrych relacji z sąsiadami i spokoju na granicach. Takiej siły Polski w Europie. To coś znaczy.

Panie Premierze, niech Pan tego nie spierdoli.

czwartek, 27 października 2011

WKURW #5: Witamy w Nowym Lepszym Świecie!



Powracam. Powracam po wyborach, bo Polska wzywa, bo racja stanu, bo odpowiedzialność, bo Teatr Telewizji.
Powróciło nowe, nowy rząd, nowa jakość nowy Palikot. Problemy nie tak nowe, ale zawsze coś.
Kilka chwil po wyborach a już sytuacja się komplikuje. A to Zakon PC zmuszony jest stawić czoła powracającym jak nocna zmora Ziobrystom, a to Grzegorz Schetyna i Spółdzielnia Grabarczyka zaznaczają swoje wpływy na ostatnim skrawku władzy jaki im pozostał w ramach platformerskiej autonomii. Grzegorz Napieralski abdykuje na rzecz wyrachowanego betonu, a Jolanta Fedak z racji niewejścia do parlamentu szuka... tylnego wejścia, że tak powiem.
A w świecie? W świecie zamordowano Kaddafiego. Można powiedzieć, że okoliczności jego śmierci były dwuznaczne, że trafiła go zabłąkana kula, że uderzył się w klamkę, można. Powiedzieć można, ale wierzyć w to? Są tacy, co uwierzą. I pięknie. I zapanuje demokracja, deficyt budżetowy, chaos, przejęcie majątku narodowego Libii, zamieszki, walki partyzanckie, wzrost cen ropy. A w efekcie wojna domowa i kolejny, tym razem jak sądzę gigantyczny konflikt na Bliskim Wschodzie. Myślę, że będzie to bardzo potężna wojna. Bardzo.
Jednocześnie fanatyczni wielbiciele laickiej Francji, tolerancyjnej, hołubiącej przyjaźń, wolność i braterstwo – mogą przybić sobie pionę. Tak moi drodzy, na Waszych oczach spełniają się Wasze piękne marzenia współczesnego socjalistycznego humanitaryzmu. Nóż w plecy dla człowieka, któremu niemal cały świat zachodniej demokracji czapkował i wchodził w tyłek. Dziś dawni wazeliniarze mogli dokonać sprawiedliwej zemsty i na wieść o śmierci dyktatora zakrzyczeć wesoło na przykład: WOW! Zaiste, wspaniałe święto demokracji i wartości milordzie.

I nieustannie mam wrażenie, że o czymś zapomniałem. A tak. Zapomniałem o krzyżu. Zapomniałem, że są ludzie, którzy nienawidzą krzyża i chcą jego usunięcia z sali sejmowej. Z miłości. Z miłości do prawa. Oczywiście dzierżąc w dłoni Konstytucję RP, domagając się świeckości państwa, stają tylko w Jej obronie. Stają w obronie prawa i konstytucji. Nie chcą już wprawdzie ci sami obrońcy praworządności i świeckości pamiętać innych artykułów naszej konstytucji, na przykład by traktować małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, ale kto by się tam jednak zastanawiał nad tak oczywistą niesprawiedliwością społeczną. Się zmieni.
Tymczasem na czołówkach naszych ulubionych gazet informacje ważne i cenne. Najważniejsza informacja to taka, że oto kościół katolicki kosztuje nas aż 1,5 miliarda złotych.

Przed wyborami Nowi Ludzie Nowej Bardziej Świeckiej Lewicy wyliczali, że Kościół kroi jakieś 6 mld lekką ręką, tuż po wyborach z „wewnętrznych wyliczeń” wyszło ze 3 miliardy. Ani się człowiek obejrzy, a już mamy 1,5. W tym tempie nie wątpię, że jeszcze być może przed końcem roku dowiemy się, że w zasadzie to biorąc pod uwagę wszelkie opłaty, vaty i akcyzę za ogrzewanie, prąd i gaz, to Kościół dokłada do budżetu jeszcze jakieś parę złotych. Nigdy nic nie wiadomo. Sytuacja jak widać jest dynamiczna.
Informacja o tych jakże podłych, złych i niewdzięcznych katolickich darmozjadach pojawia się na informacyjnym topie, gdy na świecie ostatecznie klepnięto bankructwo Grecji, ZUS bankrutuje oraz wylicza się, że zadłużenie Polski dochodzi już to konstytucyjnego progu 55%.
Wszystko to naraz oznacza, że za chwilę zapłacimy dużo większe podatki, dobrotliwi ubezpieczyciele okradną nas biorąc większe składki, osłabi się nam wartość pieniądza zwiększając problem niefrasobliwych pożyczkobiorców-spekulantów, zaś sama Unia Europejska i walutowa strefa euro na naszych oczach się rozpada. Ale najważniejsze, że z kalkulacji na szybko wychodzi spora sumka jaką rzekomo Kościół zagarnia i nie daj Boże wydaje lub co gorsza oszczędza na potem. I to jest news, nie jakieś tam bankructwa, długi, czy konflikty.
Pani Kanclerz Merkel ostrzega, że pokój w Europie wcale nie jest taki pewny i jakoś już nikt się nie śmieje, jak podczas pamiętnego wystąpienia Ministra Rostowskiego.

Dziś mamy kolejny sukces polityki interwencjonizmu w stosunku do Grecji. Sukces wątpliwy, bo przyniesie inflację i opodatkowanie ciężko pracujących mieszkańców UE. Wzrośnie bezrobocie, spadnie produkcja, cwani bankierzy wypłacą sobie sowite premie z publicznej kasy. Wkurw narasta już nie tylko po stronie oburzonych zachodnich socjalistów i oburzonych polskich hipsterów z ekskluzywnego liceum. Szykuje się europejski rozpad i to rozpad z wielkim hukiem.
Bankructwo, rozłam i wojna. Coś niestety mówi mi, że w dwóch pierwszych kwestiach nie mylę się. A wojna? Wojna już trwa, pytanie tylko, kiedy wejdzie do Europy.

środa, 6 lipca 2011

WKURW #4: Nasza polska Unia Europejska


Od kilku dni rządzimy. No tak jakby. Może nie rządzimy a przewodzimy. No poniekąd. W każdym bądź razie formalnie objęliśmy przewodnictwo w UE. I co by nie mówić, mimo wszystko jest to piękne.

Kilkanaście lat temu Polska była w ogonie każdego rankingu. Że bieda, że żałość, że słaby rozwój, korupcja, skomplikowany system i w ogóle zero lansu w świecie. I to był fakt. Nie było za dobrze, choć też od zapaści, to jeszcze Bozia nas strzegła. Jednakże zamknięte granice, brak możliwości legalnej pracy w zachodniej Europie, duże bezrobocie w kraju i splot przeróżnych okoliczności lokował nas daleko poza peletonem gospodarczym świata. I to w znacznej odległości.
Unia Europejska jawiła się powszechnie jako kraina dobrobytu, klasycznych dobrych wartości i demokracji bez korupcji. Dziś wiemy, że nie było i nie jest tak pięknie, zaś państwa Wspólnoty i wówczas były już bardzo zróżnicowane pod względem rozwoju. Rozwoju często na kredyt.

Pamiętajmy jednak, że mimo wszystko poziom jakości życia był tam znacznie wyższy co najmniej od czasów wojny i stale rósł. I sam ten fakt motywował Polaków, do wejścia w ramy tego elitarnego klubu dobrobytu. Zwłaszcza, że wpływy z racji warunków przystąpienia przewyższać miały straty. Czy tak się stało?
Spójrzmy, bezrobocie po przystąpieniu do Wspólnoty drastycznie opadło. Wzrosła wprawdzie ilość Polaków pracujących poza granicami Polski, ale patrząc z tej perspektywy, to wręcz bardzo dobrze. Po pierwsze, pieniądze z pracy „na zmywaku” docierały i wciąż płyną szerokim strumieniem do Polski, zasilając rodzinne budżety i pobudzając krajową konsumpcję. Po drugie, ludzie się trochę obyli z „Zachodem” konfrontując swoje lęki i nadzieje z rzeczywistością. Po trzecie – mamy w końcu to czego nie było w sumie nigdy – public relations na masową skalę, to właśnie dzięki nim wszystkim: ciężko pracującym chłopakom, ślicznie wyglądającym (i także ciężko pracującym) niewiastom, wyeksportowanym tradycjom – łącznie z polską kuchnią, historią i mocnym alkoholem. Pomijam pijaństwo, kradzieże i szmacenie się dziewczyn. To nam dobrej prasy nie przysparza, jednak takie zjawiska też są faktem, choć marginalnym. Co zaś się tyczy dobrego PR to mimo wszystko mamy go i nasz narodowy kulturkampf przemierza otwarte dziś granice niczym pchła szachrajka po spidzie.
Wpływy budżetowe. Są i dotąd wychodziliśmy na plus, to jest oczywiście sytuacja do czasu. Już niebawem będziemy więcej wpłacać niż wyciągać, mimo wszystko sama przynależność dała oparcie i wsparcie naszej gospodarce. Nie chodzi mi wcale o możliwość łatwiejszego handlu wewnątrzwspólnotowego, mam raczej na myśli bardzo niedoceniany fakt, że jesteśmy mniej podatni na cwaniackie zagrywki kapitału spekulacyjnego. Polska postrzegana jest dziś przez inwestorów jako gospodarka stabilna. I jak sądzę, nie jest to wyłącznie tylko zasługa ciężkiej pracy Polaków i sprawnej polityki rządów, ale też trade'u jakim jest UE w oczach światowych inwestorów. I tą nieco franczyzową metodą wsparliśmy się w początkach naszej wspólnotowej przygody, przeganiając postsowiecki obraz zaśnieżonej, dzikiej krainy w sąsiedztwie z Syberią. Dziś zbudowaliśmy własną markę państwa dynamicznego, opierającego się kryzysom gospodarczym, rozwijającym się wciąż całkiem szybko i mającego wykwalifikowaną, niedrogą siłę roboczą. Miejsca, w którym warto inwestować. 
Należy jednak pamiętać, że taki, jakby nie patrzeć pozytywny obraz, nie wziął się z niczego i przyczyny takiego stanu rzeczy wiążą się całkiem konkretnie z naszym przystąpieniem do Wspólnoty.
Coś więcej? Rolnicy nie zubożeli, ziemi nie rozkradziono, Niemcy nie najechali Pomorza, Warmii i Mazur. Geje wciąż nie rozbijają naszych parytetowych heteroseksualnych, katolickich rodzin i wartości, swoimi małżeństwami w Licheniu pod pomnikiem Papieża Polaka.
Jeszcze z dziesięć lat temu powszechnie sądzono, że w UE będziemy na doczepkę, jako młodszy, biedniejszy brat, z którym nikt nie będzie się liczył, zaś kieszonkowe rozkradną źli koledzy. Polska nie miała żadnej marki, żadnych większych osiągnięć, za to wiele roszczeń i obaw.
Dziś szefem Parlamentu Europejskiego jest Polak, w komisjach są nasi ludzie. Polacy zyskali wizerunek rozsądnego i gospodarnego narodu. W polityce wschodniej siłę naszego głosu potęguje fakt przynależności do UE i wewnątrzunijnych sojuszy regionalnych. Wraz z przejęciem przewodnictwa posypał się worek pochwał, co więcej pochwał uzasadnionych.
Patrząc na ogólny bilans - niby nie jest źle.

Czy jednak?
Minusy są. Jest ich dużo, choć gdyby spojrzeć na zagadnienie w miarę szeroko, to nie wiążą się one bezpośrednio z przystąpieniem Polski do UE, ale z funkcjonowaniem UE jako takiej. Krótko mówiąc patologiczny system działania Unii rozlał się i na nasze podwórko, powodując napływ problemów.
Oczywiście są też takie kwestie jak np. wzrost cen gruntu, nieruchomości, ale są to problemy do przejścia i wynikające z tego, całkiem pozytywnego skądinąd faktu, stania się atrakcyjnym miejscem, dobrze rokującym na przyszłość – bo same podwyżki to w większości efekt podbijania cen przez spekulantów.
Jednak chciałbym się skupić na problemie znacznie szerszym i jest to rzeczywisty problem Unii, przez co i nasz, polski. Jest to szalejący socjalizm. Centralne planowanie, przesadne regulowanie gospodarką, chęć ujednolicania systemów podatkowych, rozbudowana sfera socjalna i absurdalne obowiązki przedsiębiorców, próby nacjonalizacji prywatnych instytucji, nadmierne zatrudnienie w strukturach unijnych i antydemokratyczne postawy i przepisy funkcjonowania w samym systemie rządzenia. No i chciwość, powszechna chciwość i (ciężka do udowodnienia) korupcja plus dyktat lobbystów, które to zjawiska moim zdaniem są powszechne i zataczające szerokie kręgi rządzących.
Nie chodzi nawet o to, że demokracja jest wartością samą w sobie, bo jak wiemy, nie jest to idealny system, skoro jednak już decydujemy się funkcjonować w ramach demokracji, to niech chociaż będzie ona faktycznie w użyciu. To co obecnie mamy w ramach UE, to zwykła fasada.
To są prawdziwe problemy, z którymi przyjdzie się nam dopiero zmierzyć. Wierzę, że damy radę. Nie dlatego, że nasi polscy przywódcy są jakimiś super wizjonerami i nadmiernie sprawnymi strategami, lecz widzę szanse w nacisku i presji Polaków. Polaków, którzy przecież wszyscy idiotami nie są.
Oczywiście radość z unijnych profitów jest powszechna, entuzjazm rozlał się po narodzie. Acz widzimy, wbrew pozorom powszechnie, patologie drążące UE. Najbardziej spektakularnie pokazaliśmy to przy okazji afery szczepionek na świńską grypę, wetowania kolejnych limitów w sprawie emisji dwutlenku węgla, niechęci dorzucania się do bankrutującej na własne życzenie Grecji czy też wstrzemięźliwości do wchodzenia w strefę euro.
Upadająca przy okazji wykupu z długów, niezależność i niepodległość Grecji każe nam się zastanowić nad jeszcze jedną kwestią – siłą sławnego lizbońskiego Traktatu. Ściślej siłą, która może naruszać naszą wolność, a zwłaszcza wolność decyzji odnośnie gospodarki. Już dziś widać jak dalece zdeterminowani są Rosjanie w lobbowaniu ograniczeń w wydobywaniu gazu łupkowego. Tu się dopiero zacznie konflikt. Konflikt, który musimy wygrać.

Dziś kiedy więc patrzę na nasze miejsce w świecie, widzę Polskę jako państwo dynamiczne, sprawne, silne choć nie potężne. Widzę niesamowity postęp, dobrą gospodarkę i zmiany na lepsze. Jestem świadom zaniedbań, ale nie oszukujmy się, miejsce startu wyglądało żałośnie i jeśli ktoś nie dostrzega rozwoju Polski, zwłaszcza w okresie naszej kilkuletniej unii, to znaczy, że jest ślepy. Co prawda sami sobie ten dobrobyt ciężko wypracowujemy, ale poszerzanie pola działania, czyli szereg nowych możliwości jakie dała nam nasza akcesja, nie jest bez znaczenia. Mam wrażenie, że póki co, bardzo rozsądnie zresztą, korzystamy z dobrodziejstwa tych zasad, które budowały pierwotną Wspólnotę – swobodny przepływ ludzi i kapitału, możliwość handlu i poruszania się.
Niestety prawdziwe problemy dopiero nadejdą i musimy być ich świadomi. Socjalizm europejski w sojuszu z próbującą odrodzić się imperialną postsowiecką bestią, to dosyć nikczemny konglomerat.
Skoro dziś oczy Europy zwrócone są w naszą stronę, dajmy Europie to na co zasługuje. Iskierkę prawdziwych starych wartości, których oczekiwaliśmy od tego mitycznego Zachodu, a które mamy przecież od dawna u siebie – tradycję wolności, chrześcijańskich zasad współżycia i odważnej walki ze złem.
Bo socjalizm to szatański wymysł.

czwartek, 23 czerwca 2011

WKURW #3: Bankructwo socjalizmu


Przedstawiane także jako porażka polityki neoliberalnej. Jak bowiem powszechnie wiadomo Alberto Zapatero, TEN Zapatero, to rządzący już drugą kadencję słynny liberał. Grecy to rzecz jasna libertarianie z dziada pradziada, zaś Unia Europejska, zwłaszcza na południu kontynentu, to ostoja monetaryzmu i austriackiej szkoły ekonomii.
I dlatego właśnie neoliberalizm się skompromitował, a dowodem tego jest prezydent Obama, ponieważ jest to niemal prawicowiec, mimo iż lewicowy demokrata, to ponieważ czarnoskóry – na pewno liberał.
I jeśli gdzieś kryzys, to liberał, a jeśli duży kryzys, to neoliberał. A jeśli wojna w Afganistanie i eliminacja Bin Ladena, to łamanie praw człowieka i koniec naszej cywilizacji opartej o rewolucję francuską niosącą światu kaganek oświaty ściętymi głowami arystokratów i burżujów. A jeśli niezapięty guzik – to skandal i bunga-bunga i kryje się za tym ta skompromitowana, jak wykazałem powyżej, myśl liberalna.
W całym tym chaosie tylko socjaliści zachowali twarz, walcząc, w czasie największego kryzysu jak lwy, z globalnym ociepleniem wywołanym przez samego człowieka. Choć czy godzi się liberała i kapitalistę nazywać człowiekiem?
Prawdziwy socjalista walczy z CO2 – bo za ciepło, z energią atomową – bo za tania, z wiatrakami – bo romantycznie i psują krajobraz morski, walczy z węglem – bo to brudne jakieś, walczy z gazem łupkowym – bo woda się pali w kranie. Nie przeszkadza tylko ropa z Rosji, bo... no bo z Rosji.

I tak dzięki dzielnym socjalistom ratującym świat od dobrobytu, mamy powszechną radość.
Świętują Hiszpanie, świętują Grecy, niebawem będą świętować Portugalczycy i Belgowie, przyjdzie też czas na Irlandię i Słowenię, może i Włochy. Strefa euro to powszechna kraina szczęśliwości i nieustannego święta na ulicach.
To piękne móc być szczęśliwym na kredyt. Zwłaszcza, że rachunek zapłaci ktoś inny. No i w sumie dobrze, niech płaci ten podły kapitalista, wyzyskiwacz. Niech płaci dorobkiewicz. Co z tego, że był ostrożny i nie zadłużał się, co z tego, że przezornie inwestował w wartościowe rzeczy, że starał się i pracował po godzinach. Ma pieniądze - niech płaci. I padnie krzyżem i przeprasza.
I każdy neoliberał niech przeprasza!

A dotacje? Dotacje to podstawa. Trzeba dotować wszystko – warzywa, owoce, banki, szpitale, firmy prywatne, firmy państwowe, stocznie, kopalnie, pocztę, kolej, konta we frankach, drogi, stadiony, organizacje, fundacje, bezrobotnych, filmowców i autobusy miejskie.
No bo jak to tak bez dotacji. Kto to widział. Taki liberał, to na wolny rynek by puścił i wszystko by popsuł. I dlatego potrzeba jeszcze więcej regulacji i dotacji. I niech trwa i trwa mać.

Liberałowie są wszędzie i trzeba z nimi walczyć, uregulować i przemościć. Niech wiedzą, że wolny rynek to zło, że długi to ich wina, a bogactwo to nie efekt pracy, tylko wyzysku biednego-szarego-malutkiego-socjalistycznego człowieka. Który walczy o godność, zasiłki i dotacje. Dlatego należy mu się.
BO JEST CZŁOWIEKIEM.

piątek, 17 czerwca 2011

WKURW #2: Faszyzm i hemoroidy


Drodzy Czytelnicy, jak zapewne zauważyliście każdy prawicowiec to faszysta. Przynajmniej według socjalistów. Ohydny i podły, na pewno ksenofob i szowinista a już na pewno ma krew Żydów na rękach. Bo wiadomo – jak faszysta, to na pewno fan Hitlera i totalitaryzmu, a więc znęcał się nad małymi dziećmi. I na pewno katolik, ale taki, co bije żonę i łoi wódę gdy wraca z kościoła.
Tak, to opis, który by pasował do każdego prawicowca. Może poza liberałami, bo jak wieść gminna niesie, taki liberał to chociaż gejów toleruje, a i na marihuanę patrzy łaskawszym okiem. To jaki to prawicowiec z takiego liberała...
Prawicowiec to prawicowiec. Takiemu, to w głowie tylko walka z aborcją i usadzanie kobiet w kuchni przy garach.

Gdybyście jednak na chwilę nie zaglądali do gazet, telewizji, gdybyście wyłączyli na chwilę radio i skupili się tylko na moich słowach, moglibyście wszyscy zapewne wyciągnąć kilka wniosków i trafnych uwag, ku swojej, a być może i powszechnej szczęśliwości. Poza gejami z hemoroidami. Oni zawsze będą smutni.

No dobra, ale wróćmy do faszystów. O co chodzi z tymi faszystami. Dlaczego socjaliści i lewacy nie lubią faszystów. I dlaczego Hitler był faszystą?
No właśnie, czy Hitler był faszystą? No nie za bardzo. Hitler, Moi Drodzy, tak się złożyło, nie był faszystą. Co dziwne, nie był nawet prawicowcem. Gdyby być ściślejszym, nawet cień prawicowca nie skalał jego nikczemnego oblicza. Dlaczego?
Bo Adolf Hitler był SOCJALISTĄ. Tak, wiem, Grzegorzu Napieralski, Joanno Senyszyn, Sławomirze Sierakowski, wiem, że ciężko Wam to zaakceptować, ale Hitler naprawdę był socjalistą.
Tak się dziwnie na świecie złożyło, że większość najbardziej bezwzględnych dyktatorów była lub jest socjalistami. Stalin był socjalistą, Kim Dzong Il, to stary komuch, Mao Zedong był niemal synonimem słowa „socjalizm”, że nie wspomnę o czerwonych Khmerach. Coś mi się wydaje, że Fidel Castro też jest nieco na lewo od Miltona Friedmana, a już na pewno wódz kubańskiej rewolucji, w niektórych poglądach jest blisko Zapatero. Tego oryginalnego Zapatero, nie naszego napieralskiego Zapatero.
I to warto powiedzieć sobie wprost - HITLER to SOCJALISTA.

Dlaczego każdy lewak tak łatwo szafuje słowem „faszysta” tam, gdzie to określenie nie pasuje?
To dosyć skomplikowany proces, bo trzeba byłoby sięgnąć kilkadziesiąt lat wstecz. Dziś, zwłaszcza w szkołach na lekcjach historii, nagminnie używa się słowa „faszyzm” jako synonim „nazizmu”. Używa się z dwóch prostych przyczyn – z głupoty nauczycieli, bądź z premedytacji nauczycieli.

Faszyzm nie jest nazizmem.
Nazizm z kolei, to skrót od określenia NATIONALSOZIALISMUS, czyli właśnie SOCJALIZM narodowy. Socjalizm narodowy, to nadal socjalizm.
Jak zatem socjalista mógłby nazywać kogoś naziolem, skoro byłaby to potwarz skierowana we własne oblicze. No i tu z odsieczą przychodzi stary dobry kompan Hitlera – Mussolini. Ten właśnie był faszystą, czyli takim socjalistą z zacięciem imperialistycznym. Taki tam przyjaciel i wzór dla późniejszych poczynań Hitlera.
Faszyzm, nie wiedzieć czemu – tak jakoś wyszło, nie kojarzy się tak bardzo z socjalizmem, a dzięki sprawnej propagandzie „gebelsów lewicy” dziś używany jest już niemal tylko w stosunku do prawicowców. Oczywiście prostackim umysłom nie przeszkadza kompletny absurd tego zestawienia, no ale, nikt nie wymaga od socjalistów jakiejś podstawowej wiedzy, mądrości, czy choćby racjonalnego myślenia, toteż jakoś ten dziwaczny oksymoron krąży wśród gawiedzi i jest przekazywany z ust do ust.

Zauważcie zresztą jak często Wy i Wasi znajomi używacie tego określenia w sposób nieadekwatny. Niestety jesteście wówczas takim „gebelsami lewicy” mimo woli. A nawet wbrew woli.
Jest to pokłosie sprawnej propagandy i o dziwo, propagandy ogólnie zaakceptowanej.

Pamiętajcie zatem, że faszyzm był wzorem nazizmu, a nazizm to socjalizm.
Prawicy i liberalizmu w to nie mieszajcie.

WKURW #1


Swego czasu pewien mąż stanu raczył powiedzieć, że kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie świnią. Ja mam inne zdanie w tym temacie. Uważam, że kto w młodości był socjalistą, ten na starość będzie złodziejem.
A jeśli nie będzie, to i tak nie pożyczyłbym takiemu pieniędzy.

Szanowni Państwo, tak oto otwieram bloga, licząc na Wasze szczere zaangażowanie i liczne komentarze, zgryźliwe uwagi i słabe riposty.